Grupa: Użytkownik
Lokalizacja:: JO81mc
Posty: 3 #5200950 Od: 2015-2-27
Ilość edycji wpisu: 3 | Do poczytania dla Bartka (i nie tylko):
Dla zabawy, ale też dla dobra przyrody, pozytywni wariaci na całym świecie łowią radiosondy meteorologiczne.
Gdyby ktoś tego popołudnia śledził Pawła Matusznego, doszedłby do wniosku, że ma do czynienia ze szpiegiem. Matuszny wyruszył z Kłodzka późnym popołudniem. Ruszył na wschód, w kierunku najbliższego pasma gór. Potem kluczył bocznymi drogami. Po przejechaniu 15 km na którymś z kolejnych wąskich traktów nagle zawrócił i ruszył żwawo w przeciwną stronę.
Objechał pasmo górskie, przekroczył granicę z Czechami. Tak po wąziutkich drogach przemierzył kolejnych 30 km. Nagle zatrzymał się w szczerym polu. Dalej ruszył pieszo, na przemian patrząc w dal i spoglądając na małe urządzenie z ekranem, które trzymał w ręku. Po kilkuset metrach podniósł z ziemi nieduży biały przedmiot, po czym spokojnym krokiem wrócił do samochodu i odjechał.
Meteorologia i artyleria Niektórym może to wydawać się absurdalne, lecz mowa o hobby tyle dziwacznym, ile pożytecznym. Każdego dnia stacje meteorologiczne na całym świecie wypuszczają w powietrze sondy, które mają badać parametry atmosfery. Zebrane dane – standardowo o prędkości wiatru oraz wilgotności i temperaturze powietrza – są kluczowym elementem systemu prognozowania pogody. W Europie zajmuje się tym około 50 ośrodków. W Polsce za wypuszczanie sond odpowiedzialne są stacje Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Łebie, Legionowie i we Wrocławiu, które wysyłają od dwóch do czterech urządzeń na dobę. Nieregularnie badania przeprowadza też wojsko – głównie na potrzeby artylerii i skoczków spadochronowych.
Najprostsze aparaty są wielkości dłoni dorosłego mężczyzny i ważą 50 g, najbardziej skomplikowane, wysyłane okazjonalnie, mają postać kilku połączonych listewkami pudełek, których łączna waga przekracza kilogram. Dzięki balonowi wypełnionemu wodorem lub helem unoszą się na wysokość 36 tys. m n.p.m. Mniej więcej na takim pułapie balon pęka, a sonda zaczyna spadać. Mniejsze modele nie muszą posiadać spadochronu, cięższe są w niego wyposażane obligatoryjnie. Z wyjątkiem urządzeń, których cena przekracza 3 tys. euro – wysyłanych rzadko, np. przez obserwatoria pogodowe w Niemczech – stacje meteorologiczne nie zajmują się odnajdywaniem i zabieraniem swoich sond. Te najprostsze traktowane są jak jednorazówki. W ten sposób do środowiska dostają się styropianowe pojemniki ze zminiaturyzowaną aparaturą pomiarową i bateriami.
W dobie pływających po oceanie wysp plastiku problem porzuconych sond meteorologicznych, choć na pierwszy rzut oka ledwo zauważalny, jest symboliczny. Na pomoc przychodzą jednak amatorzy, którzy z odnajdywania aparatury pomiarowej uczynili swoje hobby. Mimo że dla większości z nich to zabawa związana bardziej z techniką niż z naturą, nie sposób nie docenić korzyści ekologicznych płynących z ich działalności.
Historia radiosondażu meteorologicznego sięga międzywojnia. Trudno określić, kiedy dokładnie śledzeniem sond zajęli się amatorzy. Do niedawna było to rzadko spotykane hobby, ponieważ namierzanie odbywało się wyłącznie poprzez przechwycenie sygnału nadawanego przez sondę anteną kierunkową, czyli w sposób, w jaki – motyw znany z filmów o drugiej wojnie światowej – pojazdy pelengacyjne namierzały konspiracyjne radiostacje. Nadążenie za spadającą sondą było więc nie lada wyczynem – liczyło się i doświadczenie, i zarazem duża odporność na porażki. Przełom nastąpił jakieś 10 lat temu, gdy zaczął się upowszechniać internet w urządzeniach mobilnych, a sondy zaczęto wyposażać w coraz dokładniejsze GPS. Powstały też specjalistyczne fora, które z jednej strony ułatwiały zdobywanie wiedzy, z drugiej – podsycały rywalizację.
Dziś śledzenie radiosond, przynajmniej tych cywilnych, odbywa się głównie w sieci, gdzie można znaleźć godziny startu i informacje o ich bieżącej pozycji przez większość czasu, jaki spędzają w powietrzu. Prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, gdy urządzenie znajduje się nisko nad ziemią. Wówczas jego słaby sygnał można przechwycić, tylko będąc w pobliżu. Najtrudniej jest wtedy, kiedy sonda przestanie nadawać, zanim jeszcze spadnie. W takiej sytuacji pozostaje tylko wyznaczyć obszar poszukiwań i wypatrywać białego pudełka. Dzięki programom komputerowym, prognozującym miejsce upadku sondy, wszystko stało się jednak na tyle łatwe – a hobby na tyle powszechne – że odsetek odzyskiwanych sond cywilnych, które spadają na ląd, może dochodzić w naszym kraju do 90 proc.
Co zrozumiałe, skuteczność oprogramowania jest tym mniejsza, im bardziej zmienny jest wiatr. Bywa, że przewidywane miejsce zetknięcia sondy z ziemią skacze po mapie jak zając po polu kapusty. Właśnie tego doświadczył Paweł Matuszny. Podobnie jak większość łowców radiosond, zajmuje się także krótkofalarstwem, którego tradycje sięgają w jego rodzinie trzech pokoleń. – Radiosondy wciągnęły mnie przede wszystkim poprzez emocje towarzyszące znajdowaniu małego pudełka, które spada z wielu kilometrów. Podążanie za sondą to adrenalina. Gdy już się ma ją w rękach, staje się ona kolejnym przedmiotem w kolekcji. Ewentualnie może służyć do eksperymentów, bo sondy daje się dość łatwo przeprogramować do własnych celów. Większość z nich po upadku nadal działa i można ustawić je na przykład tak, aby nadawały pozycję geograficzną oraz znak krótkofalarski na częstotliwości amatorskiej – mówi.
Polskie środowisko łowców radiosond, obok czeskiego i niemieckiego, należy do najbardziej prężnych w Europie. Grupa facebookowa „Radiosondy Polska” liczy ponad 1,3 tys. członków. Liczba regularnie jeżdżących łowców oscyluje wokół 300, z czego ok. 10 proc. to ludzie, którzy mają wiedzę i doświadczenie na profesjonalnym poziomie. Dla porównania: w Irlandii aktywnych łowców jest jedynie kilku.
Tomasz Salwach, amator krótkofalarstwa, z zawodu informatyk, radiosondami zainteresował się zaledwie dwa lata temu, lecz pochłonęły go na tyle, że obecnie jest jednym z czołowych łowców w Polsce. Swoim hobby zajął się też od strony zawodowej, dostosowując istniejące oprogramowanie do efektywnego przewidywania miejsca upadku sond. Jako 38-latek może wydawać się reprezentatywny dla środowiska łowców, chociaż rozpiętość wiekowa hobbystów jest duża: od późnej podstawówki po późną emeryturę. – Parę lat temu trudne było w ogóle odnalezienie sondy, potem wyzwaniem stało się zobaczenie jej w locie, a dziś to, aby dosłownie złapać ją w ręce. To trudne, ale wykonalne – ocenia Salwach.
Finanse nie stanowią większej bariery wejścia. Jeżeli ktoś jest zmotoryzowany oraz posiada laptop i smartfon, zakup specjalistycznego sprzętu w wariancie minimum to wydatek rzędu 100 zł. Tyle wystarczy na prostą antenę przenośną i odbiornik SDR (rodzaj dekodera) służące do przechwytywania sygnału radiosondy. Częstotliwość samych łowów wyznaczają budżet na paliwo oraz ilość wolnego czasu.
– To bardzo wciągające hobby. Wszyscy staramy się zachować zdrowy rozsądek, ale czasami łapiemy sondy nawet w nocy. Sam jeżdżę do 30 km od domu, chyba że trafi się naprawdę ciekawa sonda. Po taką jedziemy czasem ponad 100 km w jedną stronę – mówi Tomasz Salwach. Różnorodność radiosond spadających w Polsce jest całkiem duża, bo regularnie docierają do nas także urządzenia z Niemiec i Czech, rzadziej ze Słowacji czy Białorusi. Prędkość, z jaką wędrują masy powietrza w stratosferze, sprawia, że między Odrą a Wisłą okazjonalnie można podjąć aparaturę wypuszczoną nawet w Holandii.
Pułapki na ptaki Wśród łowców obowiązuje niepisany kodeks etyczny. O zamiarze podjęcia danej sondy należy informować, aby inni nie zadawali sobie trudu na darmo, a jeżeli mimo to okaże się, że w obszarze poszukiwań pojawiło się kilku chętnych, powinni współpracować ze sobą. Etyczny łowca to również taki, który zabiera nie tylko sondę, ale także sznurek, strzępy balonu i spadochron – jeżeli był na wyposażeniu. Jest to o tyle ważne, że 50-metrowa linka łącząca sondę z balonem, pozostając w środowisku, staje się pułapką, w którą często zaplątują się ptaki. Podjęcie całego zestawu jest łatwe, kiedy sonda spadnie na łąkę, znacznie gorzej, gdy zatrzyma się w koronach drzew. A spaść może wszędzie.
Opowieści łowców pełne są wspomnień trudno dostępnych miejsc. Nie powinno dziwić ani ściąganie sondy z półki skalnej przy użyciu technik alpinistycznych, ani wyprawianie się po nią na świeżo nawożone obornikiem pole. – W pamięć zapadła mi przedostatnia zima. W Górach Złotych na szczycie świerku zawisła radiosonda RS92. Udało mi się ją zdjąć dopiero za piątym podejściem. Kluczem do sukcesu okazała się specjalnie przygotowana konstrukcja złożona z 10-metrowego masztu, wędki i kawałka kija leszczynowego. Pomijając niesienie tego ekwipunku 1,5 km od auta, było to bardzo miłe doświadczenie – opowiada Paweł Matuszny.
– Łowienie radiosond to przede wszystkim zabawa z GPS w czterech wymiarach i ciągłe poprawianie algorytmów, ale miło jest mieć poczucie, że za sprawą twoich działań w przyrodzie jest kilka śmieci mniej. Dzięki temu hobby zdałem sobie sprawę, ile jest w naszym bezpośrednim otoczeniu miejsc, zagajników, rowów, skarp, których nie znamy. Zmierzyłem się z własnymi słabościami, wchodząc w bagno czy w trawę pełną kleszczy – dodaje Tomasz Salwach. – Mój syn, który nieraz mi towarzyszył, początkowo miał opory przed chodzeniem po nieskoszonej trawie, teraz bez wahania wejdzie w pokrzywy.
Jest w tym pewien paradoks. W czasach, gdy ludzie przedkładają siedzenie przed ekranem nad wyjście z domu, łowienie radiosond, które wymaga przecież czuwania przed ekranem, wyciąga ich w teren.
Polityka 41.2019 (3231) z dnia 08.10.2019, Ludzie i style, s. 82 Oryginalny tytuł tekstu: "Łowcy radiosond" _________________
Adam sp6ebk ____________________________________________________________________ https://get.google.com/albumarchive/105682220202794129594 |